Gruzja. Wysokie góry i szalony kierowca

Jeśli lubisz spokojny odpoczynek, komfortowe warunki podróży i szanujących twoją przestrzeń osobistą tubylców daruj sobie wyjazd na Kaukaz....

Jeśli lubisz spokojny odpoczynek, komfortowe warunki podróży i szanujących twoją przestrzeń osobistą tubylców daruj sobie wyjazd na Kaukaz. Jeśli jednak chciałbyś się przekonać, że istnieje kraj w którym absurdów codzienności jest jeszcze więcej niż w Polsce, Gruzja powinna znaleźć się na twojej liście miejsc do odwiedzenia jak najprędzej. To kraj gdzie na lodowiec i w każde inne miejsce da się wjechać jeepem o ile tylko zawartość alkoholu w twojej krwi wynosi więcej niż 2 promile. Gdzie kudłaci jak niedźwiedzie faceci będą cię przenosić przez górskie strumienie i karmić lokalnymi przysmakami aż stracisz przytomność z przejedzenia. Kraj, który Lech Kaczyński obronił własną piersią przed rosyjskimi czołgami. Kraj, który w teorii nie ma prawa istnieć. A jednak.

Kutaisi z wysokości ok. miliona schodków (a przynajmniej tak mi się wydawało)
Kutaisi, w którym wylądowałam w piątkowy wieczór, okazało się miastem na wpół wymarłym, pełnym wraków samochodów sprowadzanych z Japonii i Niemiec, z których wypruto wnętrzności, a puste skorupy karoserii wyrzucono na ulicę. Po długich poszukiwaniach adresu mojego hostelu przypadkowo spotkany jegomość postanowił, że zamelduje mnie w mieszkaniu swojego równie przypadkowego kolegi. Po przybyciu na miejsce okazało się, że pokój, w którym mam spędzić noc jest dziwacznym połączeniem pałacu Ludwika XIV i taniej noclegowni. Jak kto lubi. Wtedy jeszcze nie podejrzewałam, że wszyscy Gruzini tak lubią. Na ścianach draperie, rzeźbione lustra, sufit ze sztukaterią, w centrum królewskie dwuosobowe łoże. W rogach natomiast dwa metalowe, czerwone łóżka piętrowe z obdrapaną farbą a każda wolna przestrzeń zastawiona figurkami, bibelotami i innym nikomu niepotrzebnym badziewiem. Tak zwany styl eklektyczny.

Mój gospodarz nie przejął się zupełnie tym, że w jego domu jest obca osoba. Dał mi klucze, zapas wody, ustawił trzy wiatraki wokół małżeńskiego łoża i tyle go widziałam. Następnego dnia w 40-stopniowym upale ruszyłam na północ w chłodniejsze, górskie regiony Svaneti*.

O podróżowaniu w Gruzji i pozostałych krajach byłego Związku Radzieckiego powiedziano i napisano już wiele, ale cóż, doświadczenie rzeczywiście jest ciekawe. W Gruzji sieć kolejowa rozwinięta jest bardzo słabo. A Gruzini zawsze dokądś jadą. Obładowani torbami, pakunkami, pomidorami zawiniętymi w chusty, walizkami i dziećmi. Ciężar transportu ludzi spada na autobusy, a dokładniej ich miniaturowe, rozklekotane wersje, czyli marszrutki. Większość to minibusy sprowadzone z miejsc, w których stan techniczny uniemożliwił im poruszanie się po drogach. Często pada na Japonię, więc jakaś połowa z nich kierownicę ma po prawej stronie. W Gruzji sportem narodowym jest wyprzedzanie innych aut, na drugiego, trzeciego, a niekiedy i czwartego, dlatego kierownica po złej stronie to niezbyt szczęśliwy wybór. Pół biedy jeśli droga wiedzie przez płaskie tereny. Gorzej jeśli, tak jak ja, pragnie się dostać do najwyżej położonej w Europie wioski.

W marszrutce
Na dworcu autobusowym, obsiadło mnie, niczym rój much, stado natrętnych kierowców. Każdy z nich starał przepchnąć się bliżej by wprost do ucha wykrzyczeć mi nazwę miejscowości do której jedzie, a przy okazji otrzeć się o mnie swoim, imponujących rozmiarów, spoconym, nagim brzuchem. A co to są za brzuchy! Jakby każdy z nich połknął plażową piłkę. Reszta ciała normalna, a brzuch monstrualnie rozdęty, jakby zaraz miał eksplodować. Ponadto nikt tam się nie wstydzi tego drobnego mankamentu. Wręcz przeciwnie, Panowie mają w zwyczaju podciągać koszulki, tak żeby każdy przechodzień mógł w pełni napawać się widokiem ich napiętego ciała. Cóż, to przecież właśnie w Gruzji usłyszeć można, że "mężczyzna bez brzucha, to jak dom bez balkonu".

Gdy po daremnych próbach odczytania nazw miejscowości do których jadą autobusy (Gruzini posługują się własnym, unikatowym alfabetem) udało mi się znaleźć ten właściwy jadący do Mesti, przez głowę przemknęła mi myśl, że teraz już z górki. Nie zagościła tam jednak długo. Blisko 40-sto stopniowy upał zamienił malutki busik w istne piekło na ziemi. Skóra w zetknięciu ze skóropodobnymi siedzeniami, takimi jakich można było niegdyś uświadczyć w starych Ikarusach, produkowała niewiarygodne ilości potu. Zatem z siedzącej pozycji wyjściowej, po dosłownie dwóch minutach ześlizgiwało się do pozycji półleżącej, niekoniecznie jednak komfortowej. Nauczka dla kruczka, do marszrutki nie zakładać nic krótszego niż do kolana. Półleżąc już, człowiek staje się jednak idealnym celem ataków dla podróżujących kobiet biznesu. Wokół bezbronnej ofiary w ciągu kilku minut poukładają, spiętrzą i poupychają przeróżne toboły pełne warzyw, owoców i całej mocy innego paciarajstwa, które nie wiedzieć czemu ciągną ze sobą od miasta do miasta. I tak spędziłam moją pierwszą podróż gruzińską marszrutką ledwo oddychając, spocona jak mysz, siedząc na bakłażanach i słuchając przez 4 godziny dość specyficznego kaukaskiego wycia z samochodowego radia. No pięknie, patrzcie tylko na frajera.

Tę jedną właśnie podróż marszrutką wspominam traumatycznie. Każda następna była już lepsza, a po kilku dniach zupełnie zobojętniałam na niewygody podróży. Pod koniec bez najmniejszego stęknięcia, wygięta w chińskie osiem pokonywałam busikiem całodniową trasę. Szczególnie, że w Gruzji, każdą podróż umilą ci nie tylko przyjemne widoki za oknem ale również współpasażerowie. Czy tego chcesz, czy nie.

Przez całą drogę zagadywali do mnie sąsiedzi. Bariera językowa to termin nieznany mieszkańcom Kaukazu. Między sobą posługują się językiem gruzińskim, który, muszę przyznać, brzmi pięknie, szczególnie śpiewany. Jest nieco egzotyczny, odrobinę ostry i gardłowy, być może za sprawą licznych zapożyczeń z perskiego i tureckiego. Większość starszego pokolenia Gruzinów płynnie posługuje się rosyjskim i to właśnie jego znajomość jest najbardziej przydatna podczas podróży na Kaukaz. Znajomość angielskiego, szczególnie płynna, jest spotykana bardzo rzadko, nawet wśród młodzieży. Z moją zerową znajomością gruzińskiego i znikomą wiedzą na temat rosyjskiego, byłam więc z góry skazana na komunikację migową. Nie doceniłam jednak wschodniego zapału i woli walki. Po standardowej wymianie informacji, na której kończyła się moja znajomość wspólnego języka ( - Ot kuda ty? - Z Polszy. -Kak tobie zawód? - Weronika), następowała seria krępujących pytań, na które nie potrafiłam odpowiedzieć, a następnie jeszcze bardziej krępująca cisza i wspólne kiwanie głowami. Gruzini jednak nie ustępowali w wysiłkach nauczenia mnie rosyjskiego co chwila powtarzając pytania. Bez większego rezultatu niestety.

Okolice Mestii
Może i dobrze, że towarzysze podróży zagadywali mnie co chwila, bo odwróciło to moją uwagę od przyprawiającej o zawrót głowy trasy. Droga, pokryta luźno leżącymi kamieniami, wiła się po zboczach Uralu w fantazyjnych spiralach. Kierowca niewzruszony odpalał jednego papierosa od drugiego, podśpiewywał pod nosem i pruł przed siebie jakieś 80 na godzinę mijając krowy i zastawiając w tyle kolejne wąwozy. Ja tymczasem na widok dzielących mnie od stałego gruntu wysokości zaczynałam wierzyć, że za chwilę podzielimy los tego autobusu:


Nie podzieliliśmy. Wyluzowany kierowca, na luzie, wypalając kolejne 20 papierosów, dowiózł nas do Mestii - pięknej, górskiej mieściny. Było warto.

*Tak naprawdę jeszcze pierwszego dnia wydarzyło się wiele interesujących rzeczy, w tym nocne rozmowy nad domowym szampanem z gruzińskim ministrem kultury. Ja sama jednak nadal nie do końca w to wierzę, więc tą historię opowiem może innym razem.

Zobacz również

0 komentarze

Dziękuję za Twoją opinię!

Flickr Images