Każda wielka podróż zaczyna się od wielkiego plecaka. Poświęciłam kilka dobrych dni na skompletowanie wyprawki idealnej. Kupiłam luźne t-shirty, hipiską spódnicę do ziemi, wystrzałowe bikini, w którym wyglądałam jak milion dolarów w gotówce i milion innych, mniej lub bardziej potrzebnych mi w Azji przedmiotów. Spakowałam ulubione wystrzałowe szorty i wysłużony, aczkolwiek kochany aparat fotograficzny. W głowie miałam milion wizualizacji pięknych, wakacyjnych stylizacji. Możecie sobie zatem wyobrazić co poczułam kiedy po 17-godzinnym locie w 40-stopniowym upale dotarłam do hostelu w Bangkoku i spragniona prysznica otworzyłam mój plecak żeby przekonać się, że... to wcale nie jest mój plecak.
Wieńce kwiatów sprzedawane przed jedną ze świątyń w okolicach Placu Siam |
Właściwie to nie poczułam nic. Zamknęłam plecak i popatrzyłam na niego z tępym wyrazem twarzy. Otworzyłam jeszcze raz. W środku nadal nie moje rzeczy. Rozgarnęłam ręką skłębione ubrania tylko po to żeby zobaczyć zdecydowanie za duże na mnie adidasy. Nosz kurza noga, nie wierze. Po kilku minutach absolutnego otępienia zaczęłam racjonalne myśleć. Trzeba poszukać jakiegoś tropu. Już w pierwszej kieszeni natknęłam się na kserokopię francuskiego paszportu. Typ w moim wieku, wydawało mi się, że kojarzę go z pokładu samolotu. Po wpisaniu jego nazwiska w google i facebooka nadal tkwiłam w martwym punkcie - najwyraźniej kolega z Cachan nie przepadał ze mediami społecznościowymi. Nie miałam więc innego wyjścia jak tylko zarzucić na styrane barki przeklęty plecak i udać się z powrotem na lotnisko.
Po jakiś piętnastu minutach tłumaczenia na czym polega mój problem ("Tak, mój bagaż wygląda dokładnie tak samo". "Nie, to nie jest mój bagaż"), udało mi się nawiązać nić porozumienia z młodą Tajką pracującą w informacji. Po kolejnych 15 minutach pojawił się specjalista ds. bagażu, czyli niski Azjata w powyciąganej koszulce i klapkach, który plątaniną korytarzy przeprowadził mnie na halę przylotów, z której wyszłam szczęśliwa niecałe 2 godziny wcześniej. W jej kącie usypana była góra toreb, walizek i dziecięcych wózków. "Czy widzi tu Pani swój bagaż?" - zapytał mój przewodnik. "Eeee" - odpowiedziałam niezbyt inteligentnie. Nie zauważyłabym tam nawet słoniątka ćwiczącego balet z żółtą wstążką na trąbie. "Niech mi Pan da minutkę". Po przekonaniu się, że w tym kłębowisku z całą pewnością nie ma drugiego plecaka, który wygląda identycznie jak ten, który przytargałam z powrotem na lotnisku ("A na taśmie był" - pomyślałam z żalem), wypełniłam kilka papierów i wyszłam z zapewnieniem, że "zrobią wszystko w ich mocy, żeby..." bla, bla, itd.
Zakładając, że odbierałam swój bagaż dość późno, tzn. w momencie, w którym na taśmie zostało już zaledwie kilka walizek, można przyjąć, że francuski koleżka buchnął mój bagaż jako pierwszy. Inaczej pewnie zauważyłabym drugi plecak, który wyglądał dokładnie tak samo. Z drugiej strony to nauczka dla mnie na resztę życia, żeby ZAWSZE sprawdzać nazwisko na kwicie bagażowym. A ponad to, żeby nie być sknerą i kiedy twój chłopak mówi dwa dni przed wyjazdem: "Hej, kupmy te śmieszne tagi z imieniem i nazwiskiem na plecaki", to PO PROSTU JE KUPIĆ, bo kosztują tylko 20 złotych, a jednak mogą się przydać.
Finał tej historii jest taki, że francuski koleżka ma najprawdopodobniej mój plecak i chyba nie zamierza go oddać, bo minęły już dwa dni, a po bagażu ani śladu. Wczoraj jeszcze łudziłam się nadzieją, że odzyskam swoje rzeczy, dziś powoli dociera do mnie, że chyba jednak nie zrobię sobie ani jednego zdjęcia w tym wystrzałowym bikini. Że w ogóle ze zdjęciami będzie krucho, bo mój aparat został w torbie. Generalnie to smutno, bo byłam dziwnie przywiązana do bardzo wielu rzeczy w tym plecaku i wszystkie prawdopodobnie przepadły na amen.
Takim oto sposobem rozpoczęłam moją 3-miesięczną wyprawę do Azji posiadając:
- 1 mały, czarny plecak
- 1 szczoteczkę i pastę do zębów
- 1 parę skarpetek
- 1 pomadkę nawilżającą
- 1 parę czarnych legginsów
- 1 t-shirt
- 1 sweter
- 1 parę adidasów
- 1 majtki i 1 stanik
- 3 długopisy
- 1 telefon i ładowarkę
- 1 laptop i ładowarkę
- 1 koc ukradziony z samolotu
- 1 sztyft rozjaśniający cienie pod oczami, który kupiłam na lotnisku
I to by było na tyle. Po prostu bomba. Jedyny plus tej sytuacji jest taki, że mam okazję poczuć się jak prawdziwy tramp - wszystkie moje rzeczy mieszczą się w jednej malutkiej torbie i nie muszę się męczyć z tym gigantycznym plecorem ważącym 16 kilo. Z drugiej strony czarne legginsy i zakryte adidasy to raczej kiepski strój na tajskie upały, więc zrobiłam dziś małe zakupy, Poczekam jeszcze 2 dni i jeśli wieści o plecaku nie będzie o chyba już nie ma co liczyć na jego powrót - wtedy zrobię większe i może znajdę nawet jakieś przyzwoite bikini. Jeśli ktokolwiek to czyta ma i ma jakiś genialny pomysł na to w jaki sposób ułatwić mi rozwiązanie tego problemu proszę o komentarz - każda rada jest dla mnie na wagę złota.
Jeśli chodzi o Bangkok to niecałe dwa dni nie wystarczą nawet by zarysować powierzchnię i dotrzeć do tego, co kryje się pod zewnętrzną powłoką miasta. Generalnie jest gorąco, tłoczno i chaotycznie. Jedzenie jest wszędzie podobnie jak wizerunki króla i królowej. O szczegółach na pewno rozpiszę się niebawem, więc śledźcie bloga w najbliższych tygodniach. I pamiętajcie o dobrych radach dotyczących plecaka w komentarzu - na pewno się przydadzą!
0 komentarze
Dziękuję za Twoją opinię!